piątek, 3 listopada 2017

O książce "Jaka piękna iluzja" - dwa słowa...

Po przeczytaniu książki „Jaka piękna iluzja” mam mieszane uczucia. 




Z jednej strony na życzliwy komentarz zasługuje dziennikarka Justyna Dąbrowska, która profesjonalnie i rzeczowo prowadzi rozmowę. Jej pytania skłaniają do pogłębionych wypowiedzi, trafia w sedno swoimi uwagami i komentarzami. Tam, gdzie mogłaby dać się ponieść emocjom, zachowuje dystans i wyrozumiale zostawia czytelnikowi prawo do własnych refleksji nad słowami Magdaleny Tulli.
A mam wrażenie, że tej wyrozumiałości potrzeba nam wiele. O ile, pisarka przekonuje nas do siebie swoją szczerością i nieuciekaniem od najtrudniejszych kwestii, o tyle jej poglądy mogą wzbudzać kontrowersje. Raz wypowiada tak populistyczne tezy, że budzi to wręcz niesmak, gdzie indziej dochodzi do tak abstrakcyjnych wniosków (jak tytułowy: „miłość jest iluzją”), że czytelnik wpada co najmniej w głębokie, niemiłe zaskoczenie.

Po kolejną książkę Justyny Dąbrowskiej sięgnęłabym z przyjemnością. Natomiast pisarka Magdalena Tulli w tym spotkaniu głównie rozczarowuje.  

sobota, 26 sierpnia 2017

Moyes najwyższych lotów

Pokochałam Jojo Moyes od jej pierwszej książki, którą dane było mi przeczytać. Była to „Dziewczyna, którą kochałeś”. Po każdą następną sięgałam z nadzieją, że zapewni mi takie emocje, jak ta pierwsza. Nigdy się nie zawiodłam. I choć, już po przeczytaniu kilku – a każda jest sporych rozmiarów – książek Moyes– można by się obawiać przesytu, to jej kolejna propozycja: „We wspólnym rytmie”, sprawiła tylko, że mam ochotę na jeszcze więcej.

Tym razem Moyes przenosi nas w dwa światy: świat młodziutkiej, ale nad wiek mądrej Sarah i jej miłości do koni oraz tylko pozornie uporządkowany świat Natashy – profesjonalnej prawniczki, borykającej się z trwającym rozwodem i bólem z powodu niespełnionego pragnienia bycia matką. W zaskakujących okolicznościach te dwa światy stykają się i... tutaj zaczyna się wspaniała historia podążania za głosem serca, spełnienia marzeń i poszukiwania swoich wewnętrznych prawd, po to by żyć wreszcie w zgodzie ze sobą.
Moyes w „We wspólnym rytmie” ma dla czytelników jeszcze jedną niespodziankę: przenosi nas w rzeczywistość, z którą, gdyby nie lektura tej książki, prawdopodobnie nigdy byśmy się nie zetknęli. Chodzi o Le Cadre Noir – ekskluzywną, francuską szkołę jeździecką. To w gruncie rzeczy wokół jej tajemniczości i splendoru jest osnuta cała fabuła.

Mam wrażenie, że Moyes z każdą książką dojrzewa jako pisarka. Oferuje nam coraz więcej, coraz lepszej lektury. Po książce „Ws wspólnym rytmie” z jeszcze większą niecierpliwością czekam na jej kolejną dawkę porywającej literatury.   

piątek, 4 sierpnia 2017

Dalsze losy Niny i Oliviera

Do sięgnięcia po książkę „Nie zapomnij mnie” Anny Bellon skusiła mnie opinia o samej autorce rozpowszechniana w mediach, że jest to pisarka bestsellerowa. Sprawdziłam już, że generalnie pozytywnie odbieram bestsellery. Jednak w tym wypadku to nie zadziałało.


Książka jest kontynuacją „Uratuj mnie”, w której po raz pierwszy spotykamy się z Niną i Olivierem. Nie czytałam tej książki, a być może wtedy z większym zainteresowaniem dowiadywałabym się o dalszych losach bohaterów. Można gdybać.
Niby książka jest napisana poprawnie, jest przede wszystkim wątek miłosny, niepozbawiony trudności w realizacji – wydawałoby się przepis na – jak obiecywano – bestseller. Ale wszystko to jakieś miałkie, powierzchowne i pozbawione głębi. Już na samym początku można właściwie domyślać się końca. Fajny – ale zupełnie nie nowy – zabieg przekazywania narracji bohaterom jakoś pociąga lekturę do przodu. Myślę, że gdyby nie to, rzuciłabym książkę grubo przed połową.

Jedyne co może tłumaczyć te pozycję to fakt, że być może jest ona skierowana do młodszej młodzieży, którą już nie jestem i oczekuję od fabuły czegoś więcej niż tylko zmierzającego prosto do happy endu w niczym nie zaskakującego spotkania po latach dawnych zakochanych. Wiem za to na pewno, że po kolejną książkę Bellon już nie sięgnę.  

środa, 15 lutego 2017

Choreoterapia - wytańczyć zdrowie

Terapia tańcem, czyli choreoterapia (łac. chorus - taniec) nie jest jeszcze w Polsce tak znana, jak na to zasługuje.


Jest to doskonała metoda nauki naturalności i spontaniczności w kontaktach z ludźmi, zwłaszcza dla tych, którzy mając z tym problem, nie wyobrażają sobie, że mogliby "uzewnętrzniać się" przed obcą osobą, jak ma to miejsce w tradycyjnej terapii.

Ekspresja kontra konwencja


Ta metoda leczenia, gdyż śmiało można ją tak określić, powstała w latach 40. w Stanach Zjednoczonych i równocześnie w Wielkiej Brytanii. Pierwsi choreoterapeuci nawiązali do działającego w pierwszej połowie XX wieku węgierskiego tancerza, choreografa i teoretyka tańca Rudolfa von Labana, do dziś uznawanego za ojca choreoterapii. Tańce propagowane przez Labana tym różniły się od dotychczasowych, że rezygnowały ze sztywnej, narzuconej "odgórnie" choreografii. Laban postawił na spontaniczność i naturalną ekspresję. Uważał, że można tańczyć nawet bez muzyki lub poza nią, gdyż najważniejszy jest tzw. przepływ, czyli momenty naturalnych napięć i odprężeń, nieskrępowane żadną konwencją wyuczonych kroków. Na tej teorii opiera się właśnie współczesna choreoterapia. W jaki sposób terapia tańcem  może pomóc w problemach emocjonalnych, w trudnościach z samym sobą, czy w kontaktach interpersonalnych?

Maski i blokady

Neurotycy często zmagają się z brakiem naturalności i swobody w kontaktach międzyludzkich. Występuje u nich duża doza zauważalnej na zewnątrz sztuczności, która wynika z braku akceptacji siebie. Osoby takie nie pokazują swojej prawdziwej "twarzy" - czyli uczuć i emocji; zakładają maski, udając kogoś, kim nie są. Dlatego neurotycy mogą wydawać się, używając języka psychologicznego, zupełnie "przystosowani" do dobrego funkcjonowania społecznego i często są postrzegani jako osoby towarzyskie i bezpośrednie. Jednak wewnątrz odczuwają głęboki ból, ponieważ relacje, które nie są oparte na szczerości, nie sycą potrzeby bliskości, która jest jedną z najważniejszych potrzeb człowieka.

Osoby, które zauważyły u siebie ten mechanizm, nie są w stanie skorzystać z pomocy psychologa, ponieważ każde otwarcie się na drugiego człowieka przerasta ich możliwości. W tej sytuacji choreoterapia może być naprawdę pomocna, na dodatek, ta forma terapii niesie z sobą wiele innych korzyści: pomaga rozluźnić się, zaprzyjaźnić z samym sobą i swoim ciałem, usprawnia, podnosi nastrój, obniża poziom lęku i depresyjności,  jednym pomaga wyrażać emocje, innych uczy zachowania kontroli.

Taniec - język ciała

Na czym konkretnie polega choreoterapia? - Zajęcia zwykle odbywają się w grupie, przy muzyce - wyjaśnia Zuzanna Pędzich, certyfikowana terapeutka psychoterapii tańcem i ruchem. Terapeuta może zaproponować konkretne, bardzo proste formy tańca, jak na przykład tańce w kręgu, które pomagają w zintegrowaniu grupy i uczą dostosowywania się do społeczności. Może też oprzeć swoją pracę wyłącznie na ruchu improwizowanym, który jest istotą tej metody. Żeby jednak mogło dojść do improwizacji, uczestnicy muszą się nauczyć różnych rodzajów ruchu. - To trochę tak, jak z nauką języka. Trzeba go najpierw opanować, żeby można się później nim posługiwać w wyrażaniu siebie, swoich emocji i potrzeb.

Terapeuta może zatem w ramach rozgrzewki proponować określone rodzaje ruchu - ciężko, powoli lub przeciwnie - swobodnie, szybko i lekko. Może zachęcać do korzystania z centrum sali lub z jej obrzeży, do chodzenia na wprost lub krętymi drogami. Sugeruje jednocześnie uczestnikom grupy badanie własnych preferencji, jak i eksperymentowanie z nowymi, nieznanymi rodzajami ruchu. Rozszerzenie repertuaru ruchowego idzie bowiem w parze ze zwiększeniem wachlarza możliwych reakcji i zachowań. - W choreoterapii jest jednak wiele "podejść". Zajęcia, na które trafimy, mogą wyglądać, zgodnie z pomysłem prowadzącego, zupełnie inaczej. Zawsze jednak trzeba się spodziewać, że będą w dużej mierze oparte na ruchu tanecznym - reasumuje choreoterapeutka.

Z korzyścią (prawie) dla wszystkich

Choreoterapia jest zalecana wszystkim, którzy chcieliby lepiej poznać siebie i dobrze poczuć się we własnym ciele. Bardzo pomocna będzie dla osób nieśmiałych, które obawiają się kontaktu wzrokowego i bliskości. - Polecałabym choreoterapię także tym, którzy chcą nauczyć się panowania nad sobą, bezpiecznego wyrażania złości - taniec uczy bowiem kontroli i może tu być bardzo przydatny - dodaje Zuzanna Pędzich.

Czy ktoś powinien uważać na tego rodzaju metodę terapeutyczną? Tak. Są to osoby, które doświadczyły w życiu, zwłaszcza w dzieciństwie tzw. złego dotyku, czyli przemocy fizycznej lub seksualnej. Tutaj warto zachować ostrożność i przykładowo zapytać terapeutę, czy przewiduje ćwiczenia wymagające dotyku. Jeśli tak, lepiej z takich zajęć zrezygnować i podjąć tradycyjną psychoterapię. Natomiast, jeśli tego typu problemy nas nie dotyczą i jesteśmy zainteresowani tą metodą, wówczas warto poszukać choreoterapeuty będącego członkiem Polskiego Stowarzyszenia Psychoterapii Tańcem i Ruchem. Taka osoba przeszła kompleksowe, czteroletnie szkolenie i jest odpowiednio przygotowana do prowadzenia tego typu zajęć. A my będziemy mieli pewność, że jesteśmy w dobrych rękach, pod okiem fachowca i ów "leczniczy taniec" może nam wyjść tylko na dobre.Jest to doskonała metoda nauki naturalności i spontaniczności w kontaktach z ludźmi, zwłaszcza dla tych, którzy mając z tym problem, nie wyobrażają sobie, że mogliby "uzewnętrzniać się" przed obcą osobą, jak ma to miejsce w tradycyjnej terapii.

Ekspresja kontra konwencja


Ta metoda leczenia, gdyż śmiało można ją tak określić, powstała w latach 40. w Stanach Zjednoczonych i równocześnie w Wielkiej Brytanii. Pierwsi choreoterapeuci nawiązali do działającego w pierwszej połowie XX wieku węgierskiego tancerza, choreografa i teoretyka tańca Rudolfa von Labana, do dziś uznawanego za ojca choreoterapii. Tańce propagowane przez Labana tym różniły się od dotychczasowych, że rezygnowały ze sztywnej, narzuconej "odgórnie" choreografii. Laban postawił na spontaniczność i naturalną ekspresję. Uważał, że można tańczyć nawet bez muzyki lub poza nią, gdyż najważniejszy jest tzw. przepływ, czyli momenty naturalnych napięć i odprężeń, nieskrępowane żadną konwencją wyuczonych kroków. Na tej teorii opiera się właśnie współczesna choreoterapia. W jaki sposób terapia tańcem  może pomóc w problemach emocjonalnych, w trudnościach z samym sobą, czy w kontaktach interpersonalnych?

Maski i blokady

Neurotycy często zmagają się z brakiem naturalności i swobody w kontaktach międzyludzkich. Występuje u nich duża doza zauważalnej na zewnątrz sztuczności, która wynika z braku akceptacji siebie. Osoby takie nie pokazują swojej prawdziwej "twarzy" - czyli uczuć i emocji; zakładają maski, udając kogoś, kim nie są. Dlatego neurotycy mogą wydawać się, używając języka psychologicznego, zupełnie "przystosowani" do dobrego funkcjonowania społecznego i często są postrzegani jako osoby towarzyskie i bezpośrednie. Jednak wewnątrz odczuwają głęboki ból, ponieważ relacje, które nie są oparte na szczerości, nie sycą potrzeby bliskości, która jest jedną z najważniejszych potrzeb człowieka.

Osoby, które zauważyły u siebie ten mechanizm, nie są w stanie skorzystać z pomocy psychologa, ponieważ każde otwarcie się na drugiego człowieka przerasta ich możliwości. W tej sytuacji choreoterapia może być naprawdę pomocna, na dodatek, ta forma terapii niesie z sobą wiele innych korzyści: pomaga rozluźnić się, zaprzyjaźnić z samym sobą i swoim ciałem, usprawnia, podnosi nastrój, obniża poziom lęku i depresyjności,  jednym pomaga wyrażać emocje, innych uczy zachowania kontroli.

Taniec - język ciała

Na czym konkretnie polega choreoterapia? - Zajęcia zwykle odbywają się w grupie, przy muzyce - wyjaśnia Zuzanna Pędzich, certyfikowana terapeutka psychoterapii tańcem i ruchem. Terapeuta może zaproponować konkretne, bardzo proste formy tańca, jak na przykład tańce w kręgu, które pomagają w zintegrowaniu grupy i uczą dostosowywania się do społeczności. Może też oprzeć swoją pracę wyłącznie na ruchu improwizowanym, który jest istotą tej metody. Żeby jednak mogło dojść do improwizacji, uczestnicy muszą się nauczyć różnych rodzajów ruchu. - To trochę tak, jak z nauką języka. Trzeba go najpierw opanować, żeby można się później nim posługiwać w wyrażaniu siebie, swoich emocji i potrzeb.

Terapeuta może zatem w ramach rozgrzewki proponować określone rodzaje ruchu - ciężko, powoli lub przeciwnie - swobodnie, szybko i lekko. Może zachęcać do korzystania z centrum sali lub z jej obrzeży, do chodzenia na wprost lub krętymi drogami. Sugeruje jednocześnie uczestnikom grupy badanie własnych preferencji, jak i eksperymentowanie z nowymi, nieznanymi rodzajami ruchu. Rozszerzenie repertuaru ruchowego idzie bowiem w parze ze zwiększeniem wachlarza możliwych reakcji i zachowań. - W choreoterapii jest jednak wiele "podejść". Zajęcia, na które trafimy, mogą wyglądać, zgodnie z pomysłem prowadzącego, zupełnie inaczej. Zawsze jednak trzeba się spodziewać, że będą w dużej mierze oparte na ruchu tanecznym - reasumuje choreoterapeutka.

Z korzyścią (prawie) dla wszystkich

Choreoterapia jest zalecana wszystkim, którzy chcieliby lepiej poznać siebie i dobrze poczuć się we własnym ciele. Bardzo pomocna będzie dla osób nieśmiałych, które obawiają się kontaktu wzrokowego i bliskości. - Polecałabym choreoterapię także tym, którzy chcą nauczyć się panowania nad sobą, bezpiecznego wyrażania złości - taniec uczy bowiem kontroli i może tu być bardzo przydatny - dodaje Zuzanna Pędzich.

Czy ktoś powinien uważać na tego rodzaju metodę terapeutyczną? Tak. Są to osoby, które doświadczyły w życiu, zwłaszcza w dzieciństwie tzw. złego dotyku, czyli przemocy fizycznej lub seksualnej. Tutaj warto zachować ostrożność i przykładowo zapytać terapeutę, czy przewiduje ćwiczenia wymagające dotyku. Jeśli tak, lepiej z takich zajęć zrezygnować i podjąć tradycyjną psychoterapię. Natomiast, jeśli tego typu problemy nas nie dotyczą i jesteśmy zainteresowani tą metodą, wówczas warto poszukać choreoterapeuty będącego członkiem Polskiego Stowarzyszenia Psychoterapii Tańcem i Ruchem. Taka osoba przeszła kompleksowe, czteroletnie szkolenie i jest odpowiednio przygotowana do prowadzenia tego typu zajęć. A my będziemy mieli pewność, że jesteśmy w dobrych rękach, pod okiem fachowca i ów "leczniczy taniec" może nam wyjść tylko na dobre.

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Dziewczyna, którą kochałeś

Dziś dla oddechu po ostatnio podjętym trudnym temacie krótka recenzja nowej książki Wydawnictwa Znak Literanova. Przeczytajcie i... biegnijcie do księgarni! ;-)



Dawno nie czytałam książki, od której po prostu nie mogłabym się oderwać. Wreszcie się doczekałam: „Dziewczyna, którą kochałeś” Jojo Moyes to książka, przy której żal przerywać czytanie. To pierwsza książka Moyes, która wpadła mi w ręce. Słyszałam wcześniej, że ta pisarka ma już wierne grono zachwyconych czytelników i jest traktowana jako fenomen na rynku księgarskim. Teraz ja dołączam do wielbicieli pisarstwa Moyes. Na co można liczyć sięgając po „Dziewczynę, którą kochałeś”? Na świetną akcję, wyrazistych bohaterów, których się kocha lub nienawidzi, głębokie wzruszenia i to nie do przecenienia wrażenie, że obcuje się z naprawdę dobrą literaturą.
„Dziewczyna, którą kochałeś” to tytuł obrazu, który w pewien niekonwencjonalny sposób staje się głównym bohaterem książki. To ten obraz potrafi zrobić prawdziwe zamieszanie w życiu Sophie – Francuzki prowadzącej mały hotel w okupowanym przez Niemców miasteczku podczas I wojny światowej i prawie 100 lat później – w życiu Liv – młodej wdowy po wybitnym londyńskim architekcie. Co takiego ma w sobie ten obraz, że Liv jest w stanie stracić majątek całego życia, żeby tylko zatrzymać dzieło w swoim domu? Jaka jest historia obrazu i namalowanej na nim dziewczyny? Odkrywamy to na kolejnych stronach książki towarzysząc Liv w jej samotności i walce, nie tylko o obraz, ale chyba przede wszystkim o siebie i swoje prawo do szczęścia.
Po lekturze „Dziewczyny, którą kochałeś” wiem na pewno, że to nie będzie ostatnia książka Moyes, którą przeczytam.  



poniedziałek, 16 stycznia 2017

Cała prawda o schizofrenii

Diagnoza: "schizofrenia" brzmi jak wyrok. Osoby zdrowe ta choroba zarówno przeraża, jak i fascynuje. Nasza wiedza o niej jest daleka od prawdy. A jaka jest prawda? 

 

Zebrałam najczęstsze opinie na temat tej choroby i sprawdziłam ich słuszność.

"Schizofrenia jest dziedziczna".

Fałsz.

Schizofrenia nie jest chorobą dziedziczną. Może wystąpić zarówno u osób, u których ktoś z bliższej lub dalszej rodziny chorował, jak i u tych "w wywiadzie psychiatrycznym - nieobciążonych" (czyli takich, u których nikt z bliskich nie cierpiał). Uważa się, że jeśli osoba jest, zwłaszcza blisko, spokrewniona z kimś chorującym, to ryzyko zachorowania jest większe - ale tak sprawa ma się przecież z większością chorób. Jednak nie ma to bezpośredniego przełożenia na dziecko, jeśli ktoś z rodziców bądź członków bliższej  rodziny jest chory. Co więcej, matki ze stwierdzoną schizofrenią najczęściej mają zdrowe dzieci, natomiast dzieci ze schizofrenią - zdrowych rodziców.

Schizofrenia jest chorobą wieloczynnikową. Żeby doszło do zachorowania, musi zajść kompilacja wielu złożonych czynników, wśród których na pierwszym miejscu wymienia się przede wszystkim czynniki neurobiologiczne (specyficzna praca mózgu: zwiększona aktywność dopaminergiczna w szlaku mezolimbicznym) oraz środowiskowe (zwłaszcza traumatyczne przeżycia z dzieciństwa).

"Schizofrenia jest nieuleczalna".

Fałsz.

Schizofrenia jest w pełni uleczalna. Pokutujący tu mit głosi, że na schizofrenię choruje się całe życie. Nie jest to prawda. Epizod chorobowy trwa zazwyczaj kilka miesięcy. U niektórych choroba rozwija się powoli, prowadząc do coraz większego odrealnienia, u innych wybucha nagle z wszystkimi objawami: urojeniami myślowymi oraz omamami wzrokowymi i słuchowymi. Po kilku miesiącach leczenia (w części przypadków, nie we wszystkich, konieczna jest hospitalizacja), choroba ustępuje.

Prawdą w tym wszystkim jest fakt, że osoba, która przeszła schizofrenię, najczęściej do końca życia będzie musiała zażywać leki zapobiegające nawrotowi choroby. Prawdą jest również, że podczas całego życia można przejść od jednego do kilkudziesięciu epizodów schizofrenii. Trzeba jednak podkreślić, że pomiędzy nawrotami dana osoba może funkcjonować zupełnie sprawnie. I zawsze jest nadzieja, że kolejny nawrót choroby będzie tym ostatnim.

"Chorujący na schizofrenię są agresywni".

Fałsz.

Osoby cierpiące na schizofrenię nie wykazują się większą agresywnością niż obserwuje się to u zdrowych osób. Często jest wręcz przeciwnie. Chorzy są wrażliwsi i przez to delikatniejsi w obyciu i kontakcie z innymi. Częściej mówi się o tym, że to właśnie osoby chorujące, zwłaszcza w patologicznych środowiskach, mogą być ofiarami agresji.
Pod tym mitem ukrywa się również plotka, że osoba ze schizofrenią jest zdolna do morderstwa.

Tutaj zachodzi pomieszanie pojęć pomiędzy osobą chorującą psychicznie, ze schizofrenią (która to osoba, jak już powiedzieliśmy, zazwyczaj jest bardziej wrażliwa niż przeciętny człowiek), a psychopatą (kimś pozbawionym zdolności odczuwania empatii i lęku, niemającym odruchów moralnych i umiejętności wchodzenia w relacje, kompensowanymi przez narcyzm i agresję).

"Osoby ze schizofrenią nie są zdolne do pracy".

I prawda, i fałsz.

Prawdą jest, że podczas przechodzenia epizodu chorobowego osoba nie jest zdolna do pracy. Pozostaje ona wtedy we własnym, urojonym świecie. Występuje u niej również zaburzenie logicznego myślenia. Jednak ten okres, jak już powiedzieliśmy, trwa najczęściej kilka miesięcy. Po tym czasie chorujący jest jak najbardziej zdolny do podjęcia aktywności zawodowej. Wiadomo jednak, że rynek pracy nie sprzyja cierpiącym na wszelkiego rodzaju choroby wymagające dłuższych przerw w pracy, dlatego osoby ze schizofrenią częściej niż inni borykają się z bezrobociem i - co za tym idzie - trudną sytuacją materialną.

Z drugiej strony osoby ze schizofrenią, o ile znajdą się w dogodnych dla swojej sytuacji zdrowotnej warunkach zawodowych, osiągają nierzadko ponadprzeciętne wyniki. Wiele wybitnych jednostek, jak choćby znany wszystkim z filmu Piękny umysł matematyk John Nash czy słynny pisarz Kurt Vonnegut, borykało się z tą chorobą. Okazuje się też, że choroba ta stosunkowo często dotyka właśnie naukowców i artystów, którzy na szczęście ze względu na swoje wybitne osiągnięcia na uczelniach wyższych znajdują dogodne miejsca pracy.


poniedziałek, 9 stycznia 2017

O książce, która przynosi pociechę...

Po długiej przerwie spowodowanej czymś, czym mam nadzieję pochwalę się tutaj do kilku tygodni, wracam z recenzją świetnej książki, baardzo psychologicznej, trochę nawet uduchowionej... Zatem:



W książce Richarda Paula Evansa „Ścieżki nadziei” Alan Christoffersen pokonuje ostatni etap pieszej wędrówki przez Amerykę, którą rozpoczął kilka dni po śmierci swojej żony, utracie firmy i domu. Podróż być może jest trochę nietypowym sposobem na radzenie sobie z traumami, ale jak to się okazuje w przypadku Alana - jednak skutecznym. W tej ostatniej części historii Alana, bohater stanie przed koniecznością pożegnania się na zawsze ze swoim ojcem, a także z nową miłością. Więcej przyszłym czytelnikom nie zdradzę, żeby nie odbierać smaku samodzielnego odkrywania dalszych losów Alana.
Jak w każdej z części opowieści Alan dzieli się z czytelnikiem nie tylko swoimi przemyśleniami na temat życia, ale i oryginalnymi historiami ludzi, których spotyka na swojej drodze.
Alan w „Ścieżkach nadziei” staje się mężczyzną w pełni dojrzałym, który potrafi przyjąć zarówno pozytywne, radosne doświadczenia, jak i te pełne bólu i powodujące cierpienie. W tym drugim przypadku nasz bohater nie roztkliwia się nad sobą, ani też nie popada w czarną rozpacz. Już rozumie, że taka jest natura życia: niesie ono ze sobą i radość i ból.
Książka napisana jest prostym, bezpretensjonalnym językiem: czytając można mieć wrażenie, że oto siedzi się z głównym bohaterem przy kawie, słuchając jego barwnych opowieści. Fakt, iż niektóre zdarzenia opisane w książce wydarzyły się naprawdę, sprawia że śledzimy historię Alana z zapartym tchem i mocno mu kibicujemy, życząc, żeby niesamowita przygoda, którą sobie (i nam) zafundował, przyniosła mu pociechę. A na koniec również i nam.  

środa, 18 listopada 2015

Stawianie granic w relacjach - jak to robić?

Na pewno każdy z nas był nie raz, nie dwa potraktowany kłopotliwym pytaniem czy komentarzem naruszającym nasze poczucie godności i intymności. Jak bronić "swojego terytorium" w tego typu sytuacjach? Kilka konkretnych rad można znaleźć w najnowszym artykule:

Stawianie granic w relacjach - jak to robić?

Na umiejętność budowania dobrych relacji składa się wiele czynników. Jednym z podstawowych jest sztuka stawiania granic.


Chrześcijanie nierzadko mają na tym gruncie problem. Uważamy, często nieświadomie, że wprowadzanie kogoś w dyskomfort czy nawet mocniej - urażenie kogoś, co może mieć miejsce przy zdecydowanym postawieniu granicy, zakrawa na grzech. Tymczasem jest przeciwnie: łamanie czyichś granic jest według oceny etycznej złym zachowaniem, a postawienie granicy - stosownym upomnieniem, do którego jesteśmy zobowiązani. W momencie, gdy ktoś łamie nasze granice, niemoralne byłyby dwa rodzaje zachowań. Pierwszy to agresja, czyli obrona oparta na psychicznej przemocy, która narusza godność drugiej osoby. Drugie niewłaściwe zachowanie to bierność, czyli zaniechanie obrony własnej, zgoda na traktowanie nas bez szacunku, który przecież należy się każdemu. Jak twierdzi o. Mateusz Roman Hinc OFM Cap., za agresją kryje się buta i lęk, za biernością tylko lęk.

Jak rozpoznać agresora?

Kiedy możemy mówić o łamaniu granic? Odwołam się tutaj do niezbywalnych praw każdego człowieka, korzystając z ich opracowania na potrzeby terapii DDA (Dorosłych Dzieci Alkoholików). Oczywiście, nie wszyscy dorastaliśmy w tak dysfunkcyjnych rodzinach, ale często podobnie, godząc się na łamanie naszych granic, podzielamy pewne patologiczne przekonania.

Odpowiedzmy sobie: czy jestem głęboko przekonany i wyraża się to w moim zachowaniu, że:

  • mam prawo do trwałej radości
  • mam prawo aktywnie dążyć do sytuacji, ludzi i miejsc, które pomagają mi osiągnąć dobre życie
  • mam prawo powiedzieć, gdy czuję, że coś nie jest dla mnie bezpieczne lub gdy nie jestem do czegoś gotowy
  • mam prawo zmieniać moje nastawienie, strategię i mój sposób myślenie
  • mam prawo do popełniania pomyłek i do niespełniania oczekiwań
  • mam prawo opuścić towarzystwo osób, które świadomie lub przez nieuwagą tłamszą mnie, wpędzają w poczucie winy lub upokarzają
  • mam prawo położyć kres obcowaniu z ludźmi, którzy powodują, że czuję się poniżony lub upokorzony
  • mam prawo ufać swoim uczuciom, sądom, wrażeniom, intuicji
  • mam prawo wyrażać wszystkie moje uczucia w sposób niedestrukcyjny, w bezpiecznym miejscu i czasie
  • mam prawo do zdrowego psychicznie sposobu życia, nawet jeśli będzie on odbiegał od sposobu życia przekazanego mi przez bliskich
  • mam prawo do znalezienia swojego miejsca w świecie

Jeśli subiektywnie czujemy, że ktoś łamie którekolwiek z tych praw, powinniśmy adekwatnie zareagować. Co ważne, trzeba reagować od razu, od pierwszego przypadku naruszenia strefy naszej godności i intymności. Brak natychmiastowego postawienia granic, uczy agresora powtarzania zabronionych zachowań. Jeśli na samym początku nie powiemy: stop, później może znaczyć "za późno".  

Trudne słowo na A

W nauczeniu się stawiania granic z pomocą przychodzi nam zwłaszcza jedna ze szkół dotyczących umiejętności psychologicznych: asertywność. Wiele się o niej mówi, niewiele osób naprawdę ją stosuje. Często za asertywność uważa się coś, co jest co najmniej jej wykoślawieniem - aspołeczność, a nawet agresję. Tymczasem asertywność na pierwszym miejscu stawia przede wszystkim szacunek do siebie i innych, zgodnie z poglądem, że "moje prawo kończy się tam, gdzie zaczyna się prawo drugiego". Nie można jednak zapominać, że ta zasada działa również w drugą stronę: prawa drugiego kończą się tam, gdzie zaczynają się moje prawa.

Asertywność to trudna sztuka, zwłaszcza jeśli z domu wynieśliśmy inne wzorce zachowań. Na szczęście, człowiek uczy się całe życie, więc także w tym przypadku, meandry asertywności można i trzeba przyswajać sobie w każdym wieku. Najtrudniejsze, jak zwykle, są początki. To, co nowe, zawsze wzbudza lęk, więc również nasze próby odmiennych od dotychczasowych reakcji będę wiązały się z tym nieprzyjemnym uczuciem. Już na początku musimy założyć, że bronienie naszych granic będzie początkowo oznaczało stanięcie oko w oko ze swoim lękiem. To jego najpierw musimy pokonać. Przy pierwszych próbach obrony siebie tylko na tym się skupmy: mam do pokonania lęk. Na naukę wywoływania odpowiedniego wrażenia będzie jeszcze pora.

Co ważne, lęk za każdym naszym wystąpieniem, będzie malał i wtedy możemy zacząć pracować nad poprawianiem trafności używanych słów i ćwiczeniu się w opanowywaniu dystansu do agresorów. Pamiętajmy też: jeśli coś nas przerasta i w danym czasie nie jesteśmy w stanie sprostać agresorowi, lepiej wycofać się z danych okoliczności, niż dopuścić do ataków skierowanych na naszą osobę. Takie zachowanie nie oznacza od razu, że później nie będziemy w stanie sprostać kolejnej, nawet analogicznej sytuacji. Należy wtedy pierwsze zdarzenie przemyśleć, wyciągnąć wnioski i na drugi raz uczyć się na błędach.

Jak konkretnie reagować? Można używać następujących formuł:
 

  • nie podoba mi się...
  • nie akceptuję tej formy...
  • nie życzę sobie...
  • nie mam teraz ochoty...
  • nie lubię, kiedy...
  • proszę uszanować to, że...

Nie należy dodawać tłumaczenia, dlaczego właśnie tak odczuwamy daną sytuację. Jak to już było wspomniane: mamy prawo do własnych uczuć i - co więcej - mamy prawo im ufać!
Stawianie granic to troska o siebie, która nie pozostaje bez konsekwencji także dla innych. Tylko bowiem kiedy ja jestem mocny, mogę dawać z siebie innym i kochać ich bez skrywanych pretensji, zakopanego żalu - jasno i czysto.

sobota, 7 listopada 2015

Dystymia - wszystko doprawione smutkiem

Wiem, że wszelkiego rodzaju schorzeń psychicznych jest od metra i najgorsze co można zrobić, to zacząć czytać o ich objawach, gdyż nagle wszystkie zauważa się u siebie... Jednak z pewnością nikt nie odmówi racji temu, że świadomość zagrożeń psychicznych jest ważna. Napisałam dla Was tekst o dystymii - specyficznym rodzaju depresji. A o ile o samej depresji wiemy już wiele, o tyle... - ale o tym już w tekście. Zapraszam!


Dystymia - wszystko doprawione smutkiem

Dystymia rozwija się powoli i podstępnie. Chory nie wie, że jego ciągły brak energii i pesymistyczny odbiór świata są czymś nieprawidłowym.


Na forum poświęconemu dystymii wypowiada się osoba określona nickiem freak:
W dystymii czujesz przygnębienie, smutek czy nawet lęk praktycznie zawsze, staje się to normą dla twojego sposobu funkcjonowania. Można je właściwie uznawać wręcz za cechy charakteru. Za to rzadziej wpadasz w typowy depresyjny letarg i wszystko utrzymuje się na dosyć stabilnym poziomie – tak jakby wymagane było od osoby, by do tego przywykła.
Ja nigdy nie doświadczyłam czegoś takiego, jak niektórzy opisują, że "wszystko w moim życiu było super, potem zaczęło się zmieniać, pojawiła się depresja".
Coś zawsze było nie tak, odkąd pamiętam. Nie dzielę dni na dobre i złe, bo ten smutek i lęk oraz różne inne dziwne uczucia są zawsze ze mną. To jak być za czarną, lekko prześwitującą kurtyną, za którą toczy się życie. Nie umiem wspominać niczego dobrze, korzystać ze znajomości, cieszyć się wytworami swojego hobby, wszystko musi zostać naznaczone plamą przygnębienia i wstydu z bycia samą sobą”.
Mi przede wszystkim nic się nie chce, brak mi jakiejkolwiek motywacji, celu, coraz mniej rzeczy sprawia mi faktyczną przyjemność, każdy dzień jest tak samo bezsensowny jak poprzedni” (nick: trash).
Wydaje mi się, że każda depresja musi się kiedyś skończyć. Każda osoba z depresją może w końcu "przezimować" swoje problemy, odnaleźć punkt zwrotny i rozpocząć życie na nowo. Tymczasem w dystymii trudno znaleźć ukojenie. Może dojść do sytuacji, że dystymia stanie się naszym towarzyszem na całe życie” (nick: Lon Luvois Fuller).
Oto kilka przykładów wypowiedzi osób zmagających się z dystymią. Przebrzmiewa w nich bezradność, pogodzenie się ze smutnym losem i brak nadziei, że coś się kiedyś zmieni. Czy tak musi być w rzeczywistości? Czym jest i jak leczyć to wciąż tajemnicze zaburzenie?

Już choroba, czy jeszcze „taka uroda”?

O ile ogólnie z tematem depresji jesteśmy jako społeczeństwo już raczej oswojeni, o tyle pojęcie dystymii raczej nie jest popularne. Tymczasem cierpi na nią około 3 procent populacji. Tyle przynajmniej osób leczy się na dystymię, bo oczywiście nie ma żadnych danych, ile ludzi faktycznie na nią cierpi. A może ich być znacznie więcej. Nie chodzi o to, żeby szukać problemu tam, gdzie go nie ma. Jednak część osób cierpiących na dystymię może nie mieć świadomości, że ów smutek, bezsens i brak energii, które towarzyszą im „od zawsze”, klasyfikuje się do leczenia. Depresyjny nastrój, w którym człowiek jest w stanie sprostać codziennym obowiązkom, gdyż tak najkrócej można by określić dystymię, nie jest „takim po prostu typem urody”, ale chorobą.
Dystymię klasyfikuje się na podstawie wielu szczegółowych danych. Nie wystarczy stwierdzenie: „zawsze jestem smutny”, choć trzeba przyznać, że może być ono jakimś naprowadzającym na to schorzenie tropem. Uznaje się, że jeśli stwierdzimy u siebie co najmniej trzy spośród poniższych objawów, należy zacząć się leczyć.

  1. niska samoocena, brak przekonania o własnych możliwościach
  2. pesymizm
  3. brak zainteresowań
  4. zmniejszenie zdolności do przeżywania przyjemnych emocji
  5. wycofanie społeczne
  6. poczucie stałego zmęczenia
  7. poczucie winy
  8. ujemna ocena przeszłości
  9. subiektywne odczuwanie rozdrażnienia lub obiektywnie stwierdzona drażliwość
  10. zmniejszenie wydolności i efektywności działań
  11. zaburzenia koncentracji uwagi i pamięci
  12. trudności w podejmowaniu decyzji

Najczęściej dystymia pojawia się przed 18 r.ż. rozwijając się powoli i podstępnie. Chory po prostu nie wie, że jego pesymistyczny odbiór świata jest czymś nieprawidłowym. Tymczasem, nie tylko skazuje się na niepotrzebne cierpienie, ale i ryzykuje pojawieniem się u niego kolejnych zaburzeń psychicznych. Współwystępowanie chorób psychicznych to jeden ze skutków nieleczonej dystymii. Może prowadzić ona do ciężkiej depresji, choroby afektywnej dwubiegunowej, fobii, a nawet, zwłaszcza przy bardzo nasilonym lęku – do zaburzeń psychotycznych.

Światełka w tunelu

Wszelkie zaburzenia psychiczne można leczyć na dwa sposoby, najlepiej stosując je równolegle: są to psychoterapia i farmakologia. Okazuje się jednak, że w przypadku dystymii sprawa nie jest taka prosta. Pierwsze próby leczenia dystymii psychoterapią, głównie analityczną (lata 70.) okazały się rozczarowujące. Jednak po odejściu od tej formy leczenia, podobne wyniki uzyskano stosując tylko farmakoterapię. Jedynie 1/2 pacjentów zażywających różnego rodzaju leki, poczuła jakąkolwiek poprawę. Z braku istnienia trzeciej formy leczenia, powrócono do psychoterapii kierując się na jej nowe, różnorodne formy: poznawczą, behawioralną, interpersonalną, dynamiczną, krótko i długoterminową.
Obecnie za najbardziej skuteczne w leczeniu dystymii uważa się połączenie terapii poznawczej z behawioralną, przy indywidualnym doborze długości jej trwania. Chory w jej trakcie ma szansę nauczyć się modyfikowania irracjonalnych negatywnych myśli, co w dalszej kolejności wpływa na wycofanie się pozostałych objawów.
Leki antydepresyjne nowej generacji są koleją nadzieją na poprawę stanu dystymików. W ciągu ostatnich 10 lat wykazano, że przynoszą one korzystne efekty terapeutyczne w 70 procentach przypadków.
Inne badania pokazują jednak, że nawet zdiagnozowana dystymia bywa niedostatecznie leczona.
Chorzy zamiast wytrwale poddawać się terapii, wolą „zwycięstwo przez klęskę”, utrzymując się w stanie cierpienia, do którego, bądź co bądź, zdążyli już przywyknąć. Warto więc, jeśli zauważymy u swoich bliskich podobne problemy, pomóc im spróbować zmierzyć się z negatywną wizją siebie i świata. Podstępna twarz dystymii utrudnia dostrzeżenie jakiegokolwiek „światełka w tunelu”. Podważenie poglądu „zawsze taki byłem, jestem i zawsze będę” stanowi bodajże największe wyzwanie w podjęciu decyzji o leczeniu i jego kontynuacji. Ale ten podstawowy wysiłek każdy musi już wykonać samodzielnie.


Przy pisaniu artykułu wspierałam się książką „Dystymia – rozpoznanie, obraz kliniczny, przebieg, leczenie” Jolanty Rabe – Jabłońskiej, Małgorzaty Rzewuskiej, Wydawnictwo Medyczne Urban&Partner.



sobota, 24 października 2015

Co pomaga być wiernym?

Dziś będą dwa słowa o wierności. Jeśli ktoś uważa, że wraz ze ślubem kończy się wzajemne staranie o siebie, a przynajmniej słabnie, chcę przywołać go do porządku tym tekstem ;-) Po ślubie tylko teoretycznie staje się oczywiste, że jesteśmy razem. Praktycznie: trudno być dla siebie atrakcyjnym w każdych okolicznościach, 24 h na dobę, a przecież taka obecność w małżeństwie to chleb powszedni. Ale trudno, nie znaczy: nie do wykonania... Zapraszam do lektury. 


Co pomaga być wiernym?

Wierność jest towarem deficytowym. Oto pięć sposobów, jak wzmacniać w sobie postawę małżeńskiej wierności.

Jak podają statystyki, w Polsce rozwodzi się około 37% małżeństw. Fora internetowe są przepełnione pytaniami typu "jak żyć po zdradzie?". Zanim niewierność stanie się faktem, warto działać profilaktycznie. Niektóre zachowania wzmacniają więź małżeńską i poczucie bliskości. Oto pięć propozycji, które regularnie praktykowane umacniają miłosną relację.

Po pierwsze: wspólna modlitwa

To najlepsze lekarstwo na wszelkie, większe lub mniejsze, małżeńskie bolączki. Najlepiej zacząć modlić się wspólnie zaraz po ślubie. Modlitwy we dwoje trzeba się bowiem nauczyć, jest ona specyficzna. Oboje małżonkowie są przyzwyczajeni do pewnej osobistej, sobie tylko właściwej rozmowy z Bogiem. Tymczasem teraz trzeba te dwie różne drogi złączyć w jedną. Jedno jest pewne, tak samo jak we wszystkich innych sytuacjach, także i tutaj: praktyka czyni mistrza. Pierwszym wspólnym modlitwom daleko do ideału. Myśli zamiast skupić się na Osobie Boga, krążą wokół współmałżonka. Dopiero po pewnym czasie zaczyna się "współpraca" małżonków, wzajemna pomoc i umacnianie się w chwilach słabości i zniechęcenia. Wreszcie, gdy zaczyna się zauważać pierwsze owoce wspólnej modlitwy, coraz bardziej nabiera się do niej przekonania i świadomości, że to wspaniała, dobra droga do tworzenia mocnego, satysfakcjonującego związku.

Jakie są te owoce wspólnej modlitwy? Przede wszystkim radość z tego, że jest się razem, łagodność i ciepły spokój, którymi emanuje się w domu wobec małżonka oraz coś, co można pojąć tylko gdy się tego doświadczy: wzajemne zrozumienie, przewyższające wszelkie doświadczane do tej pory. Pewna pani ujęła to w ten sposób: "to niesamowite, jak teraz rozumiem Michała (męża). Rozumiem doskonale nie tylko jego decyzje czy stany emocjonalne, ale również w jakiś trudny do pojęcia sposób "widoczne" są dla mnie jego intencje - najczęściej pełne dobrej woli, co dodatkowo mnie w nim wzrusza i zachwyca. Wiem, że są to nadzwyczajne rzeczy, którymi obdarza nas Bóg dla umocnienia naszego związku".

Po drugie: zaufanie

Jest potrzebne w tych sferach, w których realizujemy się osobno: praca zawodowa, pasje, grupa znajomych. Najczęściej brakuje nam wyrozumiałości, jeśli chodzi o spełnianie się pozazawodowe naszego współmałżonka. Pokutuje tutaj przekonanie, że najlepiej od momentu zawarcia Sakramentu małżeństwa wszystko robić razem. Jest to błędny pogląd. Tak jak mąż nie powinien mieć pretensji o "babskie wieczory" swojej żony, tak żona nie może zabraniać mężowi "męskich wypadów":  górskich wycieczek czy motocyklowych wojaży. Obie płcie potrzebują swojej prywatnej przestrzeni w dalszym ciągu również po ślubie. Oczywiście, dobrze jest mieć jakieś wspólne zainteresowanie -  sposobów na ciekawe spędzanie czasu we dwoje jest mnóstwo - ale zupełna rezygnacja przy tym z wyłącznie własnych pasji z powodu zazdrości partnera wpływałaby niekorzystnie na małżeństwo. Człowiek obdarzony zaufaniem, naturalnie nie chce zawieść pokładanej w nim wiary. I odwrotnie: w osobie bezustannie kontrolowanej i podejrzewanej o zdrady rodzi się złość, bunt i rozgoryczenie. Mogłoby to nawet w końcu, w chwili "próby" doprowadzić do konkluzji: "skoro i tak mnie obwinia, to teraz przynajmniej będzie miał/a powód"...

Po trzecie: współżycie małżeńskie

Seks małżeński umacnia zjednoczenie i wzajemne przywiązanie. To jeden z najważniejszych komponentów małżeństwa, nie tylko według mężczyzn, ale przede wszystkim obiektywnych specjalistów. Jest to znamienne, że właśnie małżeństwu jako związkowi nierozerwalnemu jest dane jako pomoc, żeby faktycznie było nierozerwalne -  fizyczne zbliżenie. I nie chodzi tu tylko o zagrażającą, banalną konkluzję typu: "nie ma seksu w małżeństwie, to poszukamy go sobie gdzie indziej". Seks łączy, nie tylko ciała, ale i umysły i serca.

Udowodnili to nawet naukowcy. Pod wpływem pieszczot mózg zarówno kobiet jak i mężczyzn wydziela oksytocynę - tzw. hormon przywiązania, odpowiedzialny również za takie zachowania jak szczodrość czy ofiarność. Umieszczenie więc współżycia małżeńskiego na czele listy wzajemnych zobowiązań to całkiem słuszny pomysł.

Po czwarte: utrzymywanie wzajemnej atrakcyjności

Nie jest przesadą twierdzenie, że dopóki żona/mąż będą dla ciebie atrakcyjni - w wielu wymiarach - dopóty będą zadowoleni, dumni i szczęśliwi z faktu, że są razem. Trzeba jednak przy tym również pamiętać, że wiele prawdy jest w przysłowiu, iż "do serca mężczyzny trafia się przez oczy, a do serca kobiety przez uszy". Mówiąc najkrócej o swoich podstawowych potrzebach, atrakcyjność fizyczną partnerki oraz potrzebę rozmowy i zapewnienia o żywionych uczuciach przez partnera trzeba wskazać jako czołowe odpowiednio dla mężczyzny i kobiety. Do niej należałoby skierować następującą radę: w czasochłonnej trosce o dom i pracę, nie zaniedbuj siebie! Do niego zaś: nie zaniedbuj rozmowy z nią! Są to także dobre rady dla tych, którzy jeszcze starają się zdobyć serce wybranki/wybranka. Mężczyzna, z którym kobieta nie prowadzi ciekawych i ważnych w jej ocenie rozmów i który nie chce jej wysłuchać, nigdy nie stanie się obiektem jej miłości. Tak samo będzie również w przypadku, jeśli on nie będzie jej uważał za, mówiąc najprościej - piękną.

Po piąte: zachowanie przedmałżeńskiej czystości

Dlaczego zachowanie czystości przedślubnej ma tak wielkie znaczenie? Dlatego, żeby w naszych głowach seks mógł funkcjonować jako zachowanie przypisane wyłącznie małżeństwu. Seks przedślubny zaburza to powiązanie "seks - małżeństwo", także jeśli dochodzi do niego z partnerem, z którym planujemy zawrzeć związek małżeński. Seks poza małżeństwem trzeba nazywać po imieniu - cudzołóstwem i jako grzech nie może służyć człowiekowi, a tym bardziej miłości.